Zaczeło się z samego rana. Ludzie nerwowo biegali po stajni, w tą i z powrotem, klneli, wrzeszczeli, nosili różne rzeczy. No cóż nie były to warunki do spania. Najpierw obserwowałem to zamieszanie jednym okiem, będąc w zawieszeniu, w rozkosznym pół-śnie. Ale niespodziewanie drzwi mego boksu rozwarły się ze zgrzytem, wszedł
,,z dajenny'' , czy jak mu tam, przypią mi uwiąz do kantara, i dawaj ciągnąć mnie na padok! Jeszcze nie spotkałem się z takim traktowaniem, ale że byłem senny nie dałem mu do zrozumienia, kto tu rządzi. Dookoła padoku zgromadziło się może z ćwierć setki ludzi, których nigdy nie widziałem. Gapili się, szumieli jak wiatr w drzewach, zgrzytali, łazili tam i sam, a na dodatek nieładnie zajerzdżali tymi wstrętnymi bestiami, które zwą ...hmm ... ,,sa-mu-ch-da-mi'' ... tak , chyba, tak. A zresztą nieważne! Ważne, że ten okropny smród boleśnie wpił mi się w nozdrza, wdarł do gardła i doszczętnie wybił ze snu. Przebiegłem się kawałek lekkim kłusem, ale zaraz przestałem, bo moje wejście wywołało kretyńskie ,,achy'' i jeszcze głupsze ,,ochy'' , oraz inne nadwyraz denerwujące słówka, jak ,,słodziutki'' , ,,śliczniutki'' i ,,och to cudowne, spojrzał się na mnie, chyba mnie lubi!''.
Taa ... ludzie to chyba nie są za inteligentni ... a, mniejsza z tym. Na padoku byłem sam i czułem się nieswojo. Ludzie łazili, snuli się, gapili, gadali, może przez dwie godziny, a ja nerwowo starałem się ich olewać i zająć resztkami jeszcze nie stratowanej trawy, co zresztą szło mi niesporo. Wreszcie wypatrzyłem ludzi którzy gapili się na mnie od godziny, w przerwach między gadaniem z z dajennym, i oglądaniem innych koni. Teraz podpisywali jakieś świstki, a z dajenny zaglądał im przez ramię, potem wymienili się małymi, zielonkawymi papierkami. Cóż, żaden koń jeszcze nie zrozumiał ludzkich rytułałów, bo tak po prawdzie są dziwaczne i ciągle się zmieniają. Nagle moją uwagę przykłuł nasz stajenny Weteranarz . . . nie, nie Weteranarz, tylko Weterynarz. Tak, więc on szedł w moją stronę. Nie chciało mi się uciekać, bo Weterynarz to sprytna bestia, a poza tym znałem go i nigdy nie zrobił mi nic złego ... ale za nim szli ci ludzie co bazgrali ze z dajennym po świstkach ... zjerzyłem się i postanowiłem ... ale nic z tego nie wyszło, bo Weterynarz już złapał mnie za kantar i zniweczył plany szalonej ucieczki. Zaczęło się badanie. Ci ludzie raz i drugi chcieli podejść, ale chyba Weterynarz im zakazał. Jak widać w stadzie ludzi Weterynarz ma wysoką rangę. Pewnie jest zaraz za z dajennym, władcą owsa, siana i padoków.
Ani się spostrzegłem a Weterynarz skończył badanie, zamienił kilka słów z ludźmi, po czym zaprowadził mnie do jakiejś jaskini, do której wchodziło się po chuczącym pomoście. Zacząłem się szarpać, bo jaskinia była ciasna i ciemna, ale nagle jej drugi koniec otworzył się i widziałem co jest dalej. No dobra, do takiego tunelu, to chyba mogę wejść.
Weszłem. Nagle zauważyłem że mam na sobie derkę, dziwne, ale nieszkodliwe kawały mareriału wypchane watą na nogach, i co najważniejsze, kulę siana zawieszoną na ścianie ... ogłuszający trzask za moimi plecam sprawił, że poskoczyłem, a moje serce na chwilę zaprzestało pracy ... a potem zaczeło pracować bardzo, ale to bardzo szybko. Za moimi plecami była, niewiadomo skąd ściana, i jak zaraz się zorientowałem, ruch do przodu blokował mi żelazny drąg, będący przymocowany od ściano do ściany, w poprzek mojej piersi . . . z przodu właśnie zamykał się otwór, ostatnia droga na zewnątrz ... No dobra, może i to była panika, ale kiedy ,,jaskinia'' gwałtownie się szarpnęła i zakolebała, zacząłem rżeć o pomoc, wierzgać ... ale to nic nie dało. Tak więc zaparłem się bokiem o ścianę jaskini i rozstawiłem szeroko nogi żeby amortyzować kolebanie. Czułem jak z pyska cieknie mi piana, i jak moje boki robią sie lepkie od potu. Oczy niemal wyłaziły mi z orbit przy każdym ruchu jaskini. To był chyba najstraszniejszy moment w moim życiu. Nie wiem ile trwała ta męczarnia, ale kiedy wreszcie jaskinia staneła, mało się nie wywruciłem. Na nogach trzymały mnie tylko ściany. Za moimi plecami odezwał się zgrzyt, ściana przede mną niespodziewanie rozstąpiła się, zalewając wnętrze jaskimi światłem, że po tym czasie spędzonym w mroku, wydawało mi się ono jaskrawe. Jakiś cień wszedł do jaskini, i zaczą mnie lekko popychać w pierś, tak że musiałem się cofać tyłem, a ja byłem zbyt wymęczony żeby się opierać temu co robił. Wreszcie, po czasie który wydawał mi się wiecznością, znalazłem się poza jaskinią. Nie rozglądałem się dookoła, ale słyszałem pełne współczucia głosy i czułem zapachy. To właśnie one skłoniły mnie do podniesienia głowy. Bo to nie były zapachy mojej stajni. Rozejrzałem się powoli czujnie nastawiając uszy. To nie był mój dom!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz